Wstęp

Ten lipcowy poranek był naprawdę słoneczny. Każda część miasta poruszała się w leniwym tempie. Zazwyczaj ludzie chowali się w cieniu dębu a dzieci wspinały się na jego konary. Wuj Alana przyglądał im się bowiem z uśmiechem. Dźwignął zad z siedzenia i ruszył ku drzwiom, poprawiając swą złocistą perukę. Alan ruszył za wujem ale ten zaczął jak dziki wymachiwać swą drewnianą laską. Niekiedy policja musiała kontrolować tego starego szaleńca. Bowiem osobnik ten opowiadał mitologiczne bzdury o smokach, trollach i elfach różnego pochodzenia. Mimo, iż Alan wyrósł z takich mitów to słuchał z zaciekawieniem. Przyjemnie było oderwać się od szarej codzienności i posłuchać zbzikowanych opowiadań wuja Franklina. Męzczyzna z trudem poczłapał do ogrodu po czym otarł spocone czoło i spoglądał ku niebu. Marszczka na jego czole niebezpiecznie drżała. Ukosem oka nadal patrzył na swój złocisty zegarek. Oblizał wargi w powolnym tempie po czym wychrypiał:

- Anioły Toma się spóźniają.
Alan wybuchł niekontrolowanym śmiechem. Napady tego chichotu występowały gdy wuj opowiadał coś zupełnie niedorzecznego. Chłopak ruszył ku staruchowi po czym objął go ramieniem i zaproponował dziarskim tonem:
- Może wziął byś jakieś leki? 

Staruszek popatrzył zamglonym wzrokiem na Alana. Tylko chłopak wiedział o tym, że wuj bliski był zamknięcia w psychiatryku. Stali tak w ogrodzie rodziny Cooperów, spoglądając w swoje twarze. Wiatr zaczął ciągnąć ich za niedopięte koszule. 

- Nie odczuwam takiej potrzeby. - rzekł krótko i zaczął dalej patrzeć w niebo. 
Z rozmowy były nici. Alan szarpnął wuja za ramie po czym wskazał drzwi. Staruszek z niechęcią wszedł do saloniku. Pokój był przytulny i niewielki. Na ścianach widniały portrety członków rodziny. Tych żyjących jak i umarłych. Wuj usiadł na bujanym fotelu po czym zaczął odchylać głowę do tyłu patrząc na sufit.

- Co? - wydusił wkońcu Franklin. 
Alan wskazał na księgę leżącą na drewnianym stoliczku. Była ona gruba i zapewne bardzo ciężka. Na okładce narysowany był złoty smok który wypuszczał z pyska ogień kiedy otwierało się lekture. Wuj wziął księgę na kolana po czym niedbale ją otworzył i zaczął czytać. 
- Królewskie smoki były bardzo duże. Miały szeroko rozpostarte skrzydła i ogromne łby. Z ich nozdrzy buchał wielki obłok dymu. Ich łuski wyglądały jak kilkaset potężnych tarcz. Oczy zaś pozbawione były źrenic. Zwierzęta te były niesamowicie niebezpieczne. Krążyły pogłoski, iż smoka dosiąść mógł jeździec o czystym sumieniu...
Wuj zadowolony z przeczytanego fragmentu zatrzasnął księge i wpakował ją do szuflady. Czas leciał nieubłagalnie i zanim Alan się obejrzał nastała ponura noc. Chłopak wziął szybki prysznic po czym ubrał się w piżamę i położył na kocu przed kominkiem. Patrzył intensywnie w płomienie po czym myślał o swym pokręconym wujaszku lecz przez tą kwestie przechodził również temat smoczego jeźdzca. Czy on mógłby nim być? Pokręcił stanowczo głową choć wiedział w głębi serca, że tego pragnie. Wyjrzał przez zakurzone okno. W ogrodzie na leżaku siedział Franklin. Na nosie miał okulary słoneczne a w ręku wachlarz. 
- Tak. - pomyślał Alan - To jest naprawdę dziwak. 

Wybuchł krótkim śmiechem po czym wślizgnął się do łóżka i spokojnie zasnął. Przez rolety przechodziło nocne światło ulicznych lamp.